Proszę mi pomóc! Przegrałam proces! – czyli płacz nad rozlanym mlekiem
Kalkulując koszty w budownictwie często można dojść do wniosku, że lepiej coś wybudować od nowa niż remontować stare. Ta prosta ekonomiczna zasada idealnie pasuje do kościelnych procesów o nieważność małżeństwa. Dlaczego?
Zaskakują mnie sprawy, które ostatnimi czasy trafiają do Suprema-Lex. Gros z nich zaczyna się od płaczu i słów „błagam, proszę mi pomóc, przegrałam proces w sądzie kościelnym”. Część z nich jest już na takim etapie, że jakakolwiek pomoc jest już niemożliwa. Ja pozostaję z myślami o motywach, które kierowały tą osobą, że podjęła się samodzielnej drogi przez proces kościelny, ona odchodzi ze świadomością, że do śmierci jej życie będzie takie samo jak przed procesem. Gdy jest światełko nadziei rozmawiamy, spotykamy się. Analizuję akta przegranej sprawy. Karygodne wpadki, elementarne błędy gonią błędy i jeszcze błędami poganiają. W wielu przypadkach proces jest pogrzebany zanim się zaczął, bo sama skarga powodowa inicjująca proces już przypomina prośbę o negatywny wyrok. Dlaczego tak?
Większość osób wnoszących sprawę o „unieważnienie małżeństwa” jest już po rozwodzie cywilnym, który bardzo często orzeczony jest za porozumieniem stron. Jedno, dwa spotkania w sądzie i po „starym” związku pozostają tylko wspomnienia (zazwyczaj niemiłe). Skoro tak się sprawy mają, to czy nie warto od razu załatwić „rozwód kościelny”? Oczywiście, że warto. Ale broń Boże nie w ten sam sposób. Katastrofalne myślenie schematami procesu cywilnego szybko przekłada się na zgubny sposób postępowania przed sądem kościelnym. Jedni próbują na własną rękę, inni szukają specjalisty-praktyka w prawie kanonicznym. Ci drudzy, jeżeli rzeczywiście trafią na sumiennego, oddanego, znającego się na rzeczy prawnika kościelnego, są prowadzeni przez proces i mimo, że są w samym jego centrum (bo są przecież jego stronami) to czują permanentne wsparcie, jak matka, która pozwala dziecku samodzielnie stawiać kroki, ale asekuruje przed upadkiem. Dlatego też tak ważna jest opieka prawna od samego początku, a nie od połowy drogi czyli od przegrania procesu na poziomie pierwszej instancji, bo to kosztowny remont starego domu, choć można byłoby już mieć dawno nowy i za połowę kosztów.
Budowa domu to wzajemna współpraca. Budowlańcy budują zgodnie z projektem, a nie jak popadnie, każdy według swego pomysłu. Proces o nieważność małżeństwa to wzajemne zaufanie i szczerość wobec siebie. Bez tych dwóch wektorów można zapomnieć o sukcesie. Klient, który oszukuje prawnika kościelnego, zataja istotne fakty, lub co jeszcze gorsze wykonuje różne działania na własna rękę, sam prosi się o przegranie procesu. W takiej sytuacji nie pomoże nawet prawnik-kanonista o światowej sławie pracujący w trybunałach Stolicy Apostolskiej. Ktoś może zapyta: „czy takie rzeczy się w ogóle zdarzają?” Niestety tak, i nie należą do rzadkości. Przykład z ostatnich kilku tygodni. Prowadzę rozmowę z klientem. Sprawa ma rozpocząć się w jednym z sądów kościelnych w Polsce. Mówię mu o bezwzględnym zaufaniu i szczerości. Podkreślam, iż jako prowadzący pomogę skompletować całość istotnych dokumentów wymaganych do wprowadzenia tej sprawy na kościelną wokandę. Na zakończenie spotkania słyszę od klienta zdanie: „to ja jeszcze w tym tygodniu podejdę do sądu kościelnego i zapytam, jakie dokumenty są potrzebne do rozpoczęcia procesu”. Siadam z wrażenia (a właściwie z przerażenia) na krzesło, nie wiem co powiedzieć, w końcu zadaję pytanie: „czy stewardessa w trakcie lotu zamienia się miejscami z pilotem, ona przejmuje stery, a pilot roznosi kawę?” Chyba dociera do człowieka, który siedzi przede mną. Wracam do kancelarii, w głowie obawy, czy w takiej sytuacji podejmować się prowadzenia sprawy, z czym jeszcze powód „wyskoczy” w trakcie procesu, po co brać na siebie famę przegranego procesu, skoro mężczyzna jeszcze go nie zaczął, a już sam się prosi aby go przegrać?
Decyzja o „unieważnieniu małżeństwa” nie jest łatwa. Przychodzi często – szczególnie ludziom głęboko wierzącym – bardzo trudno. Kiedy już jednak do niej dochodzi nie warto popełnić elementarnych błędów, o których napisałem wyżej, gdyż kończą się one telefonem: „błagam, proszę mi pomóc, przegrałam proces w sądzie kościelnym”. Często to już jednak, niestety, płacz nad rozlanym mlekiem.