„Unieważnienie małżeństwa” z dobrym winem w tle
8 czerwca b.r. na zamku w Becov pod Teplou w Czechach znaleziono wiekowe butelki wina sprowadzone w XIX w., a następnie pozostawione przez tamtejszych arystokratów w wyniku wojen. Wina pochodzą z różnych krajów, w tym Francji i Hiszpanii. Są w super stanie. Kolekcja, licząca 133 butelki, wyceniana jest na 20 milionów koron, czyli równowartość 740 tysięcy euro. Ale jak zauważają eksperci, kwota może wzrosnąć w trakcie aukcji. Trudno w tym kontekście zaprzeczyć znanemu przysłowiu, że „stare jest dobre tylko wino i skrzypce” lub słowom samego Pana Jezusa „kto się napił starego wina, nie chce potem młodego” (Łk 5, 36-39). I choć prawdopodobnie można byłoby wskazać jeszcze sporo wiekowych rzeczy, które z biegiem lat nabierają wartości, to w kontekście procesu o stwierdzenie nieważności małżeństwa upływ czasu jest odwrotnie proporcjonalny do skuteczności jego wyniku.
W sprawach, które trafiają na wokandę trybunałów kościelnych, raz po raz obserwuje się procesy odnoszące się do związków zawartych przed dwudziestoma, trzydziestoma laty. Wyróżniają się one na tle innych spraw skromnymi skargami powodowymi, minimalną ilością świadków, słabymi zeznaniami. Często już na samym początku nie rokują pozytywnego zakończenia ze względu na brak lub minimalną ilość środków dowodowych. Pracując w trybunale kościelnym, a aktualnie pomagając osobom w procesach o „unieważnienie małżeństwa” dostrzegam pewną logiczną specyfikę postępowania; najpierw rozwód cywilny, następnie kilka lat przerwy i proces w sądzie duchownym. Oczywiście taki sposób postępowania nie dotyczy 100% spraw, stanowi jednak ich większość. Jeżeli rzeczywiście pomiędzy jednym a drugim procesem jest „tylko” kilka lat, wówczas gromadzenie środków dowodowych nie stanowi większego problemu dla dobrego kanonisty. Gdy jednak w grę zaczynają wchodzić dziesiątki lat, pokonanie progu wystarczalności dowodów staje się niemożliwe. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest wiele: „musimy wychować dzieci”, „trzeba się materialnie ustabilizować”, „w pierwszej kolejności praca”, „nie jestem jeszcze gotowy” itd. I choć przytoczone argumenty są często słuszne, nie stanowią naturalnego konserwantu dla materiału dowodowego sprawy, która ma się zacząć dopiero za wiele dziesiątków lat. Proces kościelny to nie rozwód. Angażuje on nie tylko to, co stanowiło nieocenioną wartość już przy procesie cywilnym (dzieci, uczucia, dom, stabilizację itd.), ale idzie dalej, bo dotyka fundamentalnych duchowych spraw (wiara, sakramenty). Wymaga on przemyślenia, a dla wielu osób także przemodlenia.
Gdy jednak przemyślenia „zacząć czy nie” potrwają do emerytury, to nie pozostanie już nic innego, jak tylko na stare lata usiąść przy starym dobrym winie, bo na proces będzie już „za staro”, to znaczy za późno. 8 czerwca b.r. na zamku w Becov pod Teplou w Czechach znaleziono wiekowe butelki wina sprowadzone w XIX w., a następnie pozostawione przez tamtejszych arystokratów w wyniku wojen. Wina pochodzą z różnych krajów, w tym Francji i Hiszpanii. Są w super stanie. Kolekcja, licząca 133 butelki, wyceniana jest na 20 milionów koron, czyli równowartość 740 tysięcy euro. Ale jak zauważają eksperci, kwota może wzrosnąć w trakcie aukcji. Trudno w tym kontekście zaprzeczyć znanemu przysłowiu, że „stare jest dobre tylko wino i skrzypce” lub słowom samego Pana Jezusa „kto się napił starego wina, nie chce potem młodego” (Łk 5, 36-39). I choć prawdopodobnie można byłoby wskazać jeszcze sporo wiekowych rzeczy, które z biegiem lat nabierają wartości, to w kontekście procesu o stwierdzenie nieważności małżeństwa upływ czasu jest odwrotnie proporcjonalny do skuteczności jego wyniku. W sprawach, które trafiają na wokandę trybunałów kościelnych, raz po raz obserwuje się procesy odnoszące się do związków zawartych przed dwudziestoma, trzydziestoma laty. Wyróżniają się one na tle innych spraw skromnymi skargami powodowymi, minimalną ilością świadków, słabymi zeznaniami. Często już na samym początku nie rokują pozytywnego zakończenia ze względu na brak lub minimalną ilość środków dowodowych.
Pracując w trybunale kościelnym, a aktualnie pomagając osobom w procesach o „unieważnienie małżeństwa” dostrzegam pewną logiczną specyfikę postępowania; najpierw rozwód cywilny, następnie kilka lat przerwy i proces w sądzie duchownym. Oczywiście taki sposób postępowania nie dotyczy 100% spraw, stanowi jednak ich większość. Jeżeli rzeczywiście pomiędzy jednym a drugim procesem jest „tylko” kilka lat, wówczas gromadzenie środków dowodowych nie stanowi większego problemu dla dobrego kanonisty. Gdy jednak w grę zaczynają wchodzić dziesiątki lat, pokonanie progu wystarczalności dowodów staje się niemożliwe. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest wiele: „musimy wychować dzieci”, „trzeba się materialnie ustabilizować”, „w pierwszej kolejności praca”, „nie jestem jeszcze gotowy” itd. I choć przytoczone argumenty są często słuszne, nie stanowią naturalnego konserwantu dla materiału dowodowego sprawy, która ma się zacząć dopiero za wiele dziesiątków lat. Proces kościelny to nie rozwód. Angażuje on nie tylko to, co stanowiło nieocenioną wartość już przy procesie cywilnym (dzieci, uczucia, dom, stabilizację itd.), ale idzie dalej, bo dotyka fundamentalnych duchowych spraw (wiara, sakramenty). Wymaga on przemyślenia, a dla wielu osób także przemodlenia.
Gdy jednak przemyślenia „zacząć czy nie” potrwają do emerytury, to nie pozostanie już nic innego, jak tylko na stare lata usiąść przy starym dobrym winie, bo na proces będzie już „za staro”, to znaczy za późno.
- Bartosz Nowakowski
- 16 listopada, 2023
- 8:49 pm