Kościelna turystyka rozwodowa
Nie od dziś wiadomo, że mimo ostrej obiektywności przepisów prawa, w jego aplikacji lub interpretacji w większym lub mniejszym stopniu ujawnia się tzw. „czynnik ludzki”. To on sprawia, że ten konkretny sędzia jest bardziej pożądany od tego drugiego, a niekiedy nawet cały sąd staje się bliższy sercu niż inny trybunał. Nie inaczej ma się sprawa z sądownictwem kościelnym. Nie trzeba być nawet jakimś wybitnym teoretykiem czy praktykiem prawa kanonicznego, aby w powszechnie dostępnej literaturze kanonistycznej odnaleźć dane statystyczne Sygnatury Apostolskiej, a na ich podstawie dojść do wniosku o tych bardziej lubianych sądach kościelnych i tych mniej.
Z tym lubieniem czegoś i kogoś to sprawy różnie się mają, bo jedni wolą blondynkę, a inni brunetkę, jedni teściową, a inni synową, jeden pożąda na obiad zupy owocowej, a drugi twierdzi, że deser to je po obiedzie. Gdyby te szablony przyłożyć do procesów o stwierdzenie nieważności małżeństwa w Kościele, pasowałyby jak siodło umieszczone na pewnym przesympatycznym zwierzątku gospodarstwa domowego, które w obfitych ilościach trafia na stół wielkanocny. Dlaczego tak? Ano dlatego tak, że w owym lubieniu trybunałów kościelnych ogromna większość jest zgodna, a kryterium tej zgodności przebiega na linii ilości orzekanych za nieważne małżeństw (oczywiście chodzi tu o proporcje procentowe w skali roku).
Tak się złożyło, że w ostatnich dniach rozmawiałem z kilkoma sędziami z różnych sądów w Polsce o pewnym zjawisku, które do tej pory, poprzez przepisy prawa procesowego zawarte w instrukcji „Dignitas connubii” było praktycznie szczątkowe, a które to po reformie procesu przez papieża Franciszka przybrało na sile. Coraz częściej bowiem pracownicy sądów, w szczególności oficjałowie, dostrzegają odpływ spraw z trybunałów diecezjalnych (mniejsze ludnościowo miasta) oraz wzrost liczby spraw w trybunałach metropolitalnych (większe ludnościowo miasta). Po drugie, wzrasta liczba skarg powodowych w sądach orzekających w większości spraw pro nullitate, a spadek napływu wniosków w sądach o rygorystycznej opinii. Nie chcę kreować się na proroka, ale o dużym prawdopodobieństwie pojawienia się takiego zjawiska sygnalizowałem we wrześniu ubiegłego roku na sympozjum organizowanym przez WT UAM w Poznaniu, nazywając je „kościelną turystyką rozwodową”. Przy dzisiejszej koniunkturze komunikacyjnej i lokalizacyjnej, często związanej z pracą zarobkową – praktycznie nie istnieją żadne przeszkody, aby wykorzystując zreformowane przez papieża Franciszka zasady kompetencji trybunałów – wybrać sobie na prowadzenie procesu taki sąd kościelny, który z większym prawdopodobieństwem wyda bez problemów „rozwód kościelny”.
Jak się w tym wszystkim odnaleźć? Myślę, że odpowiedź leży po środku. Ci, którzy wnoszą prośbę o rozpoznanie sprawy do sądu kościelnego, powinni przede wszystkim oczekiwać prawdy o swoim małżeństwie, sądy natomiast w zreformowanej rzeczywistości prawnej kłaść większy nacisk na zatrudnianie pracowników z wysokimi kwalifikacjami, jasno stosujących narzędzia prawne. W przeciwnym razie zatracimy owoce jednego i drugiego, a wyrośnie trudny do wypielenia chwast kościelnej turystyki rozwodowej.
- Bartosz Nowakowski
- 16 listopada, 2023
- 8:53 pm