“Człowiek schodził na jego oczach na zawał, a on podawał mu chusteczki do nosa”
Czytając tą frazę mógłby ktoś stwierdzić, że to albo jakiś nietrafiony dowcip, bo w XXI w. takie rzeczy są niemożliwe, albo jakaś fabuła z horroru, albo jeszcze gorzej, że to żarty rodem z krypty. Nic bardziej mylnego. To sytuacja sprzed kilkunastu dni. Z jednym wyjątkiem, nie z podwórka medycznego, ale kanonistycznego. Pozwoliłem sobie jednak na transpozycje tytułu ze względu na mocniejsze ukazanie problemu. Już po poprzednim poście obiecałem sobie, że kolejne będą opisywać przykłady solidnie poprowadzonych spraw. Nawet ostatnio na kawie z kolegami-kanonistami doszliśmy do wniosku, że ostatni wpis był naprawdę grubego kalibru. Ile w końcu można pisać o spartaczonych przez „fachmanów kanonistyki” procesach, a tak de facto pogrzebanych ludzkich nadziejach na normalne życie sakramentalne. Co jednak zrobić, gdy codzienność przynosi takie wstrząsy, że chyba tylko podzielenie się tym z kimś przynosi jakąś równowagę.
Trafiła do mnie sprawa, oczywiście przegrana na poziomie I instancji, a jakby inaczej. Powód w trakcie instrukcji dowodowej poprosił o pomoc jednego z „miszczóf” kanonistyki, licząc prawdopodobnie przede wszystkim na pomoc w przygotowaniu do zeznań – i to był jego pierwszy gwóźdź do trumny procesu. Po zapłaceniu odpowiedniej sumy (zakończonej trzema zerami za pierwszą cyfrą) usłyszał, że do zeznań nie ma się co przygotowywać, bo to formalność i że w ogóle „nie ma się przejmować bo będzie dobrze”. Przypuszczam, że analogiczną odpowiedź udzieliłby mu Kazik spod sklepu z piwem, i to nie za sumę z trzema zerami, ale za trzy złote na kolejną flaszkę. No ale jak to z ludźmi, dopóki życie porządnie nie przyłoży obuchem w głowę, to nic nie dotrze. Proces biegł dalej. Finalnie zeznania okazały się tak tragiczne, że obrońca węzła powołany w procesie przejechał się po nich jak walcem po nowym asfalcie, nie zostawiając nawet suchej nitki. I… w tym właśnie momencie nasz „miszcz” kanonistyki po raz drugi rozwinął skrzydła. Oj… jak rozwinął. Odpowiedział obrońcy i sędziom naraz. Pisałem powyżej o zawale i teraz do tego wrócę – trzeba było być naprawdę mocnym, aby przy tej lekturze nie zejść na zawał. Tego nie da się skomentować, mogę tylko przytoczyć kilka przymiotników. Takiego steku bzdur, farmazonów i idiotyzmów nie czytałem naprawdę dawno. Postanowiłem zatem „odwiedzić” stronę kancelarii tego „fachowca”. Bije z niej blask profesjonalizmu. Od razu widać, że nie jeden tysiąc włożono w jej wykonanie.
Jednak po tylu latach pracy w tej branży – wie o tym każdy dobry kanonista – takie świecidełka są już pierwszym sygnałem: „uciekaj gdzie pieprz rośnie”. Klikając poszczególne zakładki dowiadywałem się o rekomendacjach przy sądach biskupich, akcjach na rzecz Kościoła, współpracy z hierarchami, „wybitnych” osiągnięciach naukowych. W pewnym momencie myślałem, że mam do czynienia z samym Pietro Gasparrim, Urbano Navarrete i papieżem Franciszkiem w jednej osobie. Poczułem się mały, maleńki przy takiej wszechmocy. Opuściłem wiec stronę, do której będę musiał dorastać jeszcze wiele lat i wróciłem do akt procesu. Otwarłem wyrok. A jakby, negatywny. Po negatywie „miszcz” wypiął się na klienta i … zniknął. Załamany klient pięć lat próbował otrząsnąć się z szoku. Przestudiowałem akta sprawy, wystarczyły trzy godziny sumiennej pracy podpartej doświadczeniem. Od razu dostrzegłem, że w sprawie były (i są nadal) przesłanki, które wprost wskazywały, aby nie prowadzić jej na drodze zwykłego procesu spornego, ale pójść inną drogą… i dla tych, co sobie już wydedukowali podpowiem – nie jest to super rato. Idąc tą droga, klient już 7 lat temu miałby zakończoną sprawę. Różnie to jednak z ludźmi bywa, jeden poświeci sporo czasu, aby poszukać dla siebie naprawdę dobrego fachowca lekarza, a innemu starczy taki, który przy zawale poda mu chusteczki do nosa.